Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/86

Ta strona została skorygowana.

Wyobraź sobie pan, porwał się na samego dziedzica! Nie zważając na obecnych kozaków, rzucił się znienacka na nieprzygotowanego starościca, i nim jeszcze kozaki mogli przyskoczyć w pomoc, porwał go za gardło i powalił na ziemię.
Tu przerwał na chwilę mandatarjusz, jakby chciał zbadać jak wielkie swem opowiadaniem sprawił wrażenie.
Katilina snać jakiejś innej spodziewał się katastrofy, bo widocznie niezupełnie był kontent z nowego toku opowiadania.
— Z tem wszystkiem był to przecież jakiś chwat ten Mykita Ołańczuk — odezwał się wreście, widząc że mandatarjusz urwał śród mowy.
— Łotr nie chwat — poprawił mandatarjusz — djablo też źle wyszedł na swem zuchwalstwie. Jak go pochwycili obadwaj przytomni kozacy, to nimby dziesięć mógł zliczyć, dostał już sto kijów odlewanych i bez przytomności prawie leżał na ziemi. Ale wszystko to nie ostudziło jeszcze wściekłości starościca, który prawie od zmysłów odchodził na pierwszym razie.
— Niech pan Bóg broni, taj tylko — mruknął Girgilewicz, który pobladł na samo wspomnienie tej chwili pamiętnej.
Mandatarjusz ciągnął dalej opowiadanie:
— Starościc kazał na pół nieżywego odnieść do mnie do aresztu, i groził codziennie dopóty powtarzać tę operację, dopóki nędznik ducha nie wyzionie.
— I byłby pewno dotrzymał słowa — mruknął Girgilewicz.