Szaflarami w bród rzeki nie trzeba przejeżdżać.
Z doliny Nowotarskiéj Tatry pysznie się przedstawiają, jakby tworzyły niebotyczną zaporę, za którą już nie ma świata. Dzikie, ostre, nagie szczyty zdają się być tylko dziedziną orłów, gdzie człowiekowi niepodobna wydrapać się bez narażenia życia, a mimo to chciwi gór tych poznania, znajdują wszędzie dla swych nóg podstawę, i choćby z pomocą rąk wdzierają się na najwyższe wierzchołki tatrzańskie.
Po kamienistéj drodze równiną jedziemy ciągle; wyobraźnia rozkołysana ciągłym widokiem Tatr, pobudza w nas niecierpliwość najrychlejszego dostania się do ich stóp. Mijamy mosty, mostki, liczne domostwa, wieś zaledwie się jedna skończy, już druga zaczyna, Szaflary, biały Dunajec, Poronin, nawet wjechaliśmy w granice Zakopanego; Tatry z każdą szczeliną się chwalą, sądzićby można, że tylko najbliższy brzeżek przebyć, a usiędzie się na ich skalistych piętach. Tymczasem przestrzeni zamiast ubywać, przybywa, bo co chwila jakiś nowy wierch się wynurza, kryjąc za sobą sąsiadów. Wreszcie Giewont swój grzbiet poszczerbiony wychylił, wózek przed progi chaty góralskiéj konięta przytoczyły, i jesteśmy u celu podróży.
Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Obrazek z podróży w Tatry.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.