Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/145

Ta strona została przepisana.

skończyła się tu już jazda, wysiedliśmy z wózka po za karczmą, zaoszczędziwszy sobie w ten sposób blisko milę drogi.
Po wygodnéj kładce przebyliśmy potok rozbijający się z hałasem o złomy granitu, ochoczo z świeżemi siłami dążyliśmy ścieżką ku lasowi, gdzie nas czekał zmudny kawałek drogi na wierzch Boczania. Idzie się krętą drogą lub prostą ścieżką lecz bardzo stromą, męczącą; tą razą Wala powiódł nas naprzód koło źródła wybornéj wody +4°4 Rm. (3,219’) ścieżką wśród lasu, poczém napotkawszy drogę, już nią udaliśmy się ku wierzchowi, bo po słocie trudno bardzo przychodziło nam się drapać po błotnistéj powierzchni pośród korzeni i drzew powywracanych. Tu w drodze spotkaliśmy towarzystwo z kilku młodych mężczyzn złożone, z dwoma góralami, z których jeden kościelny z Zakopanego podjął się ich prowadzić do Morskiego Oka, a ztamtąd przez polski Grzebień do Szmeksu. Minęliśmy ich, nie mając zamiaru czynienia wyścigów w chodzeniu, bo to w górach najniedorzeczniejsze, a jeżeli gdzie wyraźniéj, to tu sprawdza się przysłowie, że daléj zajdzie ten, co idzie powoli ale ciągle.
Stanęliśmy na wierzchu Boczania, las się skończył, ścieżka wiodła po grzbiecie gołego, odartego Opaleńca, gdzie nam się odsłonił ku północy piękny rozległy widok: pod stopami mieliśmy dolinę Olczysk z dwoma polanami, szałasami, a szum potoku z niéj dolatywał; w dali widać było dolinę Nowotarską a za nią Beskidy zamykały widnokrąg. Odetchnąwszy chwilę puściliśmy się daléj żwirową dróżyną ku Kopie Królowéj (4,887’);