Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu/155

Ta strona została przepisana.

przez nas na Boczaniu. Po pozdrowieniu się wzajemném podążyli w górę bez odpoczynku, gdy w téj chwili dał się słyszeć grzmot a w kilka minut począł deszcz padać grubemi kroplami. W tém przykrém położeniu Wala poradził nam schronić się pomiędzy złomy granitu; przyjęliśmy jego radę z radością i w lot ją wykonaliśmy, wyszukawszy sobie najdogodniejsze szczeliny. Każdy z nas zajął osobne stanowisko odporne przeciw deszczowi. Żywność ulokowałem w najpewniejszém miejscu, obok niéj sam się ułożyłem tak, żem zgarbiony, na pół stojąc na pół siedząc, wśród kilku głazów spoczywał zasłonięty od nawałnicy. Mój towarzysz niedaleko mnie znalazł sobie ukrycie, stojąc pod olbrzymim złomem, siostra zaś miała kącik najdogodniejszy w zwykłéj pozycji siedzącéj, a przewodnik nasz wsunął się do jakiéjś nory, z któréj mu tylko pięty wystawały.
Zaledwieśmy się zdążyli schronić, zawyła burza straszna, o jakiéj tylko będąc w górach można mieć pojęcie. Grom po gromie uderzał w skały, huk okropny rozlegał się w powietrzu, zdawało się, że się ziemia zawali, ulewny deszcz z trzaskiem rozbijał się w parę o twardą głazów powierzchnią, zewsząd szumiąc toczyły się strumienie, wodospady; niektóre z nich, gdy się chwilami rozjaśniało, widzieliśmy, jak biegnąc w przepaść nie doleciawszy spodu ginęły zamienione w parę. Czasami ustawała nawałnica, już zdawało się, że spokój zapanuje w naturze, gdy znowu nowe chmury nadciągały, pioruny biły i toż samo powtarzało się ciągle. Ja mając z pośród dwóch złomów roztwór zwrócony ku Zawratowi, śledziłem podróżnych, co nas minęli; chwi-