Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Wycieczka do Czeskiego w Tatrach.djvu/4

Ta strona została uwierzytelniona.
51

wodu grubijaństwa tamtejszego gospodarza, górala z Białki, nie chcieli tam pozostać. Przeciwnie gospodarz schroniska w Roztoce, Franciszek Dorula z Poronina nęcił do siebie gości uprzejmością i grzecznością, dla tego w księdze zostawionéj tu do zapisowania się podróżnych, czytało się ciągle pochwały dla Doruli, a przestrogi odstraszające każdego od noclegu przy Morskiém Oku.
Ten tu Dorula miał szczególnego posłańca do załatwiania interesów we wsi Poroninie trzy mile ztąd odległéj. Gdy mu czego zabrakło, pisał o to na karteczce, uwiązywał ją swemu psu do szyi, wyprowadzał go na drogę i strzelał nad nim z pistoletu w powietrze. Pies wtedy jakby go kto gonił, biegł co żywo do swéj siedziby w Poroninie, zatrzymać się nikomu nie dał, a w domu już wiedziano o co chodzi gdy się pies pokazał. Po przeczytaniu kartki wysyłano czego było potrzeba i zabierano napowrót poczciwego gońca do schroniska w Roztoce.
Kto nie bywał przedtem w Tatrach, ten nie ma wyobrażenia o błogiém uczuciu, na widok chaty, obszernéj, porządnéj, z wiszącą lampą w środku, z ogniskiem, gdzie oprócz ochrony przed wpływem słoty lub zimna, ma się jeszcze siennik prześcieradłem nakryty do spania i możność nabycia na miejscu niektórych prowiantów. — Dla tego téż teraz mając zabezpieczony nocleg w różnych punktach Tatr w schroniskach Tow. Tatrzańskiego, można sobie urządzać urocze wycieczki i dłużéj cieszyć się wspaniałością przyrody górskiéj. Przedtém dały się jeszcze jako tako usprawiedliwiać wycieczki do Tatr np. do Morskiego Oka, tego rodzaju, że podróżny zmęczony drogą, a często i deszczem, przybywszy nad brzeg sławnego stawu, tyle się mu tylko przypatrzył, ile mu zajęło czasu zjedzenie przyniesionych wiktuałów, napicie się herbaty i przespanie się na trawie, poczém co tchu wracał do najbliższéj wsi Bukowiny. Dobrze, jeżeli w chwili spędzonéj u celu drogi, zastał czas piękny i właściwy do poznania upragnionego miejsca, w przeciwnym razie używszy biedy, nie widział nic, albo mało i wracał rozczarowany.
Obecnie już nikt nie powinien wracać z dalszych wycieczek bez dopięcia celu, mogąc przeczekać w schronisku słotę, chyba że się mu zdarzy długa niepogoda, którą przecież łatwiéj przewidzieć we wsi i nie wybierać się wtedy w drogę.
Rano wstaliśmy zasmuceni, bo niebo było zamglone i drobny deszcz począł padać, lecz oparci na doświadczeniu, że ranny deszcz nie zwykł trwać długo, puściliśmy się w dolinę Białéj Wody ku Czeskiemu dopiéro o godz. wpół do 7 wyczekując w schronisku zmiany w powietrzu. Naturalnie słynna ze swéj piękności dolina w czasie słotnym, nie rozwinęła nam swoich wdzięków. Ołowiana powłoka nieba, szczyty gór tonące w mgle, brak oświecenia, które daje żywość barwom skał i roślinności, ponuro na nas oddziaływały. Szliśmy za przewodnikami, pobudzani jedynie nadzieją, że przecież słońce zaświeci. W niecałe dwie godziny przybyliśmy do szałasu pod Młynarzem, a chociaż Czeska dolinka i wszystkie szczyty gubiły się w obłokach, to przecież ukazanie się błękitu nieba pośród chmur w stronie Żelaznych Wrót, stało się dla nas pierwszym zwiastunem spełnienia życzeń. A zatém z otuchą o trzy kwadranse na 9tą wyruszyliśmy z przed szałasu na drugi brzeg potoku przez ławę w las. Przed nami piętrzyła się ściana łącząca Młynarza z Gankiem wyniosła 267 metr. (845’ w.) nad poziom, po którym szliśmy, ale tak stroma, że już z pozoru nie obiecywała łatwego wyjścia. — Pierwsza część drogi prowadzi po gruzach kamieni obrywających się ciągle od turni dwóch wierchów sąsiednich wymienionych dość połogo aż pod skałę zasłaniającą górny brzeg Czeskiego, tak że trzeba ją na prawo na północ obejść po złomach granitu, by ujrzeć prześliczny wodospad najmniéj 150’ wysoki, rozbijający się o skałę w połowie spadu sterczącą tak, iż się wydaje jakby go pochłaniała, a nie mogąc zatrzymać, odrzuca jego wodę w drugą stronę. Policzyć