Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Z nad jezior w Tatrach.djvu/6

Ta strona została przepisana.
27

gliśmy się spodziewać pięknej nocy bez deszczu. W takich warunkach pogwarka wieczorna przy ognisku, wśród ciszy w naturze, u stóp dzikich turni, wydała się nam jedną z romantyczniejszych chwil życia, tembardziej, gdy grono nasze składało się z osób, które się niedopiero poznało: Ksiądz Dr. Juliusz Bukowski profesor z Krakowa, kolega jego wspomniany już wyżej p. Juliusz Walewski, adwokat z Warszawy, p. A. Domagalski rejent z Warszawy i autor niniejszego wspomnienia. Górale zakopiańscy uzupełniali „godnie“ nasze towarzystwo, bo to, jak wiadomo, żywioł wesoły i przepadający z radością za koczowaniem po Tatrach.
W miarę zapadającej nocy chłód się zwykł wzmagać, czuje się wtedy dobrodziejstwo ognia, bez którego nie dałoby się noclegów pod gołem niebem odbywać. „Herbę“ jak to mówią górale, popija się ciągle, dopóki sen nieogarnie zmęczonych już trochę całodziennym marszem podróżników. Niektórzy spać w takich warunkach nie mogą, co im przyczynia się do zwiększenia trudów wycieczek tatrzańskich. Nad ranem zasypia się najlepiej, a tu wstawać potrzeba. Ile razy ogień gasnąć pocznie, a zimno śpiących budzi, przewodnicy kładą nowy stos drzewa. Gałęzie trzeszczą, a płomień bucha, i iskry sypią się w górę na około. Robi się ciepło, aż miło, zasypia się na nowo. Wtem brzask zbliżanie się dnia zapowiada. Ktoś z nas pobudkę wygłasza, obóz się rusza, zbiera, ładuje. Ciepłomierz 7,2° Cel. wskazywał w powietrzu, a w najbliższem źródle 3,8° Cel. to było się czem ocucić.
Słońce ozłociło już wierzchołki turni okolicznych, gdyśmy (o 5½ godz.) puścili się w dalszą drogę. Szliśmy ciągle pod górę stopami Koprowego Wierchu pomiędzy kosodrzewiną, po złomach granitu, mijając strumyki spieszące zewsząd do potoku, który płynie szumnie środkiem doliny Hlińskiej. Zasilają go także z drugiej strony dopływy z pod Hrubego Wierchu, ze śniegów, zwanych tu „Ogrodami“. Jak zwykle przy postępowaniu w górę, okolica staje się coraz dzikszą, taras za tarasem zkądeś wyrasta. Już, już zdaje nam się, że na samą przełęcz dążymy, a to dopiero na pierwszą bulę (o 6½ godz). Potem na drugą bulę i tak dalej aż o 7 godz. 20 min. znaleźliśmy się w kotlinie, śniegami zasłanej, zkąd już miało się wprost wychodzić na grzbiet bez żadnej buleczki. Urządziliśmy tu sobie popas do 8 godz. Widnokrąg ztąd jest zamknięty na około oprócz wylotu ku zachodowi na Krzyżne Liptowskie, z po nad którego sterczy wierzchołek Bystrej.
Przełęcz tak zwana Koprowa, z pod swoich stóp od razu tem się wydaje, czem jest, tj. bystrą i nagłą, ale do złych się nie zalicza. Dołem ma piargi, wyżej upłazki strome aż na sam wierzch. W połowie grzbietu pokazuje się ku północy druga przełęcz, toż samo wiodąca na dolinę Mięguszowiecką, aleśmy już bliższą dla siebie obrali. O 8 godz. 35 min. stanęliśmy trzeci raz w tej wycieczce na grzbiecie Tatr, na wzniesieniu 2188 mtr. (6932, stp. w.).
Majestatycznym jest widok z przełęczy Koprowej na dolinę Mięguszowiecką, którą słusznie mienią chlubą Tatr. Z trzech stron okalają ją niebotyczne turnie, z czwartej na południe uchodzi ona w równinę Spiską wraz ze swym hulaszczem dzieckiem, Popradem. Na prawo, tj. od południa pierwszy szczyt zwie się Zadnią Basztą, drugi bardziej urwisty Szatanem (2377 mtr. = 7520, stp.) od podania, które mówi o przechowywaniu w jego szczelinach pieniędzy przez szatana. Chodził po nie jakiś baca, a wodził go tam zły duch przez przełęcz, którą Słowacy mianują Djablowiną.
Na lewo, tj. od północy, piętrzy się Wierch Koprowy, z którym łączą się przepaściste turnie Cubryny, a następnie Mięguszowieckiej. Od nich ciągnie się ku