Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Cyngę. Ten stanął i z okiem szeroko rozwartem, blady śmiertelnie, patrzał na rozmowę Mokryny z cyganem, nieruchomy jakby skamieniały, widocznie przerażony do głębi.
Tymczasem cygan rozmawiający z Mokryną odszedł od niej i stanąwszy przy dwóch swoich towarzyszach, coś im powiedział, poczem zawołano Cyngi. Ten milcząc zwrócił się i spojrzał na Janka, który na wielką boleść swoją dostrzegł w oku poczciwego Cyngi dużą łzę, toczącą mu się po policzku. Z tem wszystkiem bohater nasz nie rozumiał o co tu idzie i co to wszystko znaczy. Patrzał za idącym ku cyganom Cyngą, widział jak stanął przed nimi, jak im się z czegoś tłómaczył, czego Janek zrozumieć nie mógł, gdyż mówili w nieznanym mu języku — nakoniec na wielką swą boleść i przerażenie, ujrzał jak dwóch drabów porwało Cyngę, jeden za nogi, drugi za głowę, jak go wyciągnęli w powietrzu, a trzeci, ten sam który z Mokryną rozmawiał, począł wymierzać batem chłopcu ciężkie razy...
Cynga jęczał boleśnie, dusząc w sobie krzyk, a dzieci i kobiety siedzące na wozach za każdem uderzeniem śmiały się, klaskały w ręce i dzikimi okrzykami zachęcały bijącego do mocniejszych uderzeń. Janek jak żyje nic podobnego nie widział — oburzony, wściekły prawie, zbliżył się do wozu i grożąc pięścią jakiemuś brudnemu chłopakowi, który najgłośniej krzyczał, zawołał: