Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

wschodzącemi oziminami i oświecone jasnym blaskiem księżyca. Cynga obrócił się do Janka i rzekł:
— Trzymaj się paniczu dobrze — i puścił konia wyciągniętym galopem.
Koń był dobry i rwał jak wicher. Drożyna była piasczysta, a przytem dzięki przezorności Cyngi, z jaką zużytkował łachmany Janka, tętent biegnącego konia był bardzo słaby, choć Cynga i na to narzekał.
— A też dudni — mówił — jakby nikogo nie było za nami. Ha! cóż robić — teraz tylko w szybkości nóg końskich nadzieja, bo ten tętent wcześniej czy później nas zdradzi.
Pędzili więc co koń wyskoczy. Tak przebiegli drożynę, dostali się na szeroki gościniec, a gdy na końcu jego Cynga dostrzegł czerniącą się wieś, zawrócił w bok na pierwszą lepszą drogę i jechał dalej.
— Nie trzeba — mówił — żeby nas kto teraz widział. Zawsze byłby to ślad, a ja nie chcę, żeby oni mieli ślady. Z dwoma jeźdźcami na grzbiecie koń nie może zbyt długo i zbyt szybko biegnąć, trzeba więc ratować się w inny sposób.
Pędzili też ciągle — ale wkońcu koń zlany potem, już widocznie resztkami sił gonił. Szczęściem poczynał się las, a i dzień się też zrobił.