Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce wspaniałe, purpurowe i złote, wypłynęło majestatycznie na mroczny jeszcze, szary sklep niebieski. W powietrzu czuć było świeżość i chłód poranku wiosennego. Na listkach traw i wierzb rosnących koło drogi, zwieszały się krople rosy jak perły uryańskie, w których słońce przeglądając się, tworzyło przecudowną, tęczową grę kolorów.
W lesie Cynga zjechał z drogi i powstrzymał nieco konia, który bokami robił. Posuwali się teraz lekkim kłusem.
— Nie dadzą się oni długo zwodzić — począł mówić Cynga — jak tylko w lesie na drzewie cię nie zobaczą, a już to zapewne się stało, bo dzień jest jasny, poczną cię gdzieindziej szukać. Znam ja ich dobrze, lepszy oni mają węch od psa. A przytem... wcześniej czy później spostrzegą, że i mnie niema i domyślą się, żem z tobą paniczu uciekł i żem ja buldoga otruł.
— O! żebyś ty wiedział, jak oni klęli, gdy zobaczyli tego przeklętego psa nieżywego. Stara Mokryna aż ochrypła do reszty od płaczu. Ona to pierwsza cię wyśledziła. Plusk wody zwrócił jej uwagę, a gdy cię nie znalazła na miejscu, dopiero w krzyk. Wszyscy zerwali się i polecieli, według wskazówek tej starej wiedźmy, szukać cię. Przyznam ci się szczerze paniczu Janku, że mię strach wielki wziął o twoją skórę, jak zobaczyłem, że wszyscy lecą nad potok.