Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

W parę dni potem powieszono go w najbliższem miasteczku, jakem ci to już mówił...
Odtąd zmieniło się całkiem nasze życie. Matka była zawsze królową, ale jej banda składała się zaledwie z sześciu kobiet, z gromady dzieci i dwóch starych, niedołężnych cyganów. Włóczyliśmy się po całej Litwie, a choć była nieraz bieda, choć zimno dokuczało, przecież chwile te uważam za najszczęśliwsze w mem życiu. Byłem swobodny, kochany i pieszczony przez matkę. Choćby cały obóz od dwóch dni nie miał co do ust włożyć, ja zawsze miałem kawałek kiełbasy, białego chleba lub placka... Biedna, dobra moja matka!
Trwało to życie lat kilka — o Romnie i Mokrynie nic nie słyszeliśmy. Przepadli jak kamień w wodę. Widziałem tylko, że wielekroć matka o nich mówiła, to oczy jej błyszczały strasznym gniewem i purpurowy rumieniec twarz pokrywał. Mawiała wówczas zawsze:
— Jeżeli się kiedy spotkamy, to albo ja, albo Romno zginąć musi.
Niestety, ona zginęła! Pewnego wieczoru, kiedyśmy spoczywali obozem w jakimś lesie, było to w lecie, w prześliczny zmrok letni, zjawił się Romno i Mokryna na czele bardzo licznej bandy. Pamiętam, bo dziś jeszcze najmniejszy szczegół tego strasznego wieczoru stoi mi przed oczami, jak gdyby to wczoraj się stało, Romno poszedł wprost do matki, która siedziała przed namiotem