Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.

Patrzą, a na skraju drogi, pod krzakiem, leży drugi ułan polski i ręką przytrzymuje krew toczącą mu się z piersi. Zobaczył on naszych bohaterów, którzy się zatrzymali zdziwieni i przerażeni tym widokiem i zawołał, słabym, widocznie z wysiłkiem dobywanym głosem:
— Na rany Chrystusa Pana, dajcie mi choć kropelkę wody — usycham z pragnienia! Bóg wam to wynagrodzi, ratujcie mnie!
Błagał biedak tak żałośnie, że Janek nie zastanawiając się ani na chwilę, zeskoczył z konia i pobiegł do rannego. Cynga, dziki cygan, bez uczuć litości w duszy, myślał widocznie inaczej o przyczynie, dla której Janek zszedł z konia, gdyż zawołał:
— Paniczu! paniczu, a zabierz mu oba pistolety i szablę!
Usłyszał to ranny ułan i widocznie przerażony tem, rzekł błagalnie:
— O! nie zabieraj mi młody paniczu broni, to cała moja nadzieja. Pandury włóczą się na tyłach wojska, mogą napaść na mnie i zamordować. Z bronią, choć jestem ranny, przynajmniej drogo sprzedam me życie. Nie zabieraj mi więc broni!
— Nie lękaj się żołnierzu — zawołał Janek — nic ci nie wezmę.
Cynga słysząc to, zapytał z widocznem zdziwieniem: