Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

grodzili za to, że mnie wziął do niewoli. Nu, niema co, trzeba go otrzeźwić, ranę mu opatrzyć.
Wyrzekłszy to, Franc mrucząc i ruszając strasznymi wąsami, podniósł Janka, wsadził na konia i ostrożnie podwiózł w gęste krzaki nad brzegiem rzeki. Było tu spokojnie i bezpiecznie. Bitwa po utarczce kawaleryjskiej przeniosła się stąd na środek i na lewe skrzydło — tutaj zaś zupełnie ucichła.
Spokojny więc pod tym względem Franc, zdjął z siebie dolman, rozesłał go na ziemi, ułożył na nim wygodnie zemdlonego Janka, rozpiął mu ubranie i obnażył zupełnie dość głęboko i w paru miejscach poranioną lewą rękę. Potem od kulbaki swego konia odpiął blaszany kociołek, zaczerpnął wody, obmył rany, wyjął z kulbaki jakieś gotowe plastry i przyłożył do ran, tak że krew przestała się sączyć. Dokonawszy tego, otrzeźwił Janka, pryskając nań wodą.
Chłopiec otworzył oczy i ujrzawszy nad sobą pochylone groźne oblicze Franca, przestraszył się.
— Gdzie jestem?... co pan ze mną robisz panie Franc? — zawołał siadając.
— He! he! he! — zaśmiał się stary huzar — mala Polak juz zdrofa, to jest dobrze, bardzo dobrze. Franc kontenta, bardzo kontenta. Niech się mala Polak nie stracha, Franc dobra czlofik... Mala Polak darowala mu życie, nu to i Franc mu darowala. Czy mala Polak jest już zdrofa?... He!