Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

rozkładały się dokoła. Z nizin, ogrzane słońcem, wznosiły się białe mgły, tuląc dalsze widoki niby gazą z muślinu. Niekiedy dostrzegał Janek na skraju horyzontu, na lazurowem tle nieba, rysującą się sygnaturkę kościołka wiejskiego, białe dwory i błękitne lasy. Wszystko to dla niego było czemś nowem, czemś nieznanem, czemś co go zachwycało.
Tak jadąc, już dobrze na dzień, mogła być ósma może godzina, spotkał idącego drogą wieśniaka i spytał go się, czy daleko jeszcze do Nadarzyna, który według obliczeń Janka winien już być blizko, zwłaszcza że minął już nietylko Michrów ale i Ojrzanów.
— A niedaleko paniczu — odrzekł wieśniak — będzie z pół mili.
Przyspieszył więc Janek bieg kucyka, rad że ta podroż, która go dobrze zmęczyła, prędko się skończy. Właśnie wjechał na wzgórze, przez które szła droga i chcąc się przypatrzyć okolicy, obejrzał się za siebie.
Skamieniał. Z lasu, oddalonego od niego może o jakie dwie wiorsty wysuwa się konnica, a szable jej, blachy na kołpakach, świecą pod słońce jak roztopione złoto. Straszna myśl przebiegła przez głowę Jankowi.
— To huzary węgierskie!
A oni jadą, jadą i coraz więcej wysuwają