Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

nioną twarzą uwija się na swym dzielnym, skarogniadym koniu, sam książę Józef. Potem słyszy Janek donośną komendę księcia:
— Skróć cugle — do ataku broń!
I wszystkie lance pochyliły się w pół ucha końskiego, trojbarwiste chorągiewki furknęły, i oba półplutony podobne były do groźnego zwierza, który jeży się do obrony — a ostrza ich lanc migotały pod słońce jak roztopione złoto. Potem widzi Janek, jak książę błysnął swą szablą i jak krzyknął:
— Pędem, naprzód marsz!
I oba szeregi, z głośnym okrzykiem zerwały się jak wicher i rzuciły naprzód. Z pod kopyt ich koni ziemia bryznęła w górę, podniosły się tumany kurzu i zrobił się straszny, niedający się opisać zamęt. Z początku nic nie było widać, tylko gromadę ludzi i koni zwartą w strasznym, śmiertelnym uścisku, słychać było chrzęst szabel, świst uderzeń, głuche jęki. Zakłębiło się, zagotowało wszystko jak w garnku. Potem z tej gromady wybiegł jeden i drugi koń bez jeźdźca, okrwawiony, przerażony — a potem wszystko znikło, oddaliło się. Na ulicy ujrzał Janek kilkanaście trupów Pandurów i ułanów — książę widocznie z resztą przerżnął się i gnał uciekającego przed sobą wroga.
Janek odetchnął z głębi piersi. W kilka chwil potem ukazała się druga połowa plutonu ułanów,