Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie zapytałeś mnie nawet Zygmuncie, mówił dalej Adryan, jakim cudem przybyłem tak niespodzianie do domu twego. Czy wiedziałeś, żem znał Augustę? Czy sądziłeś, że ona wezwała mnie do córki twojej?
Milczałem, wlepiając w niego wzrok osłupiały prawie, ja nie mogłem mu odpowiedzieć nie zdradzając siebie.
— Potrzebuję to wiedzieć, mówił dalej z pewnem wahaniem Adryan, zdziwiony milczeniem mojem, czy ona wspominała ci kiedy o mnie.
— Nigdy, odparłem ze źle ukrytą goryczą, Augusta nigdy nie mówiła mi nic o sobie, o stosunkach swoich.
— I nie zdziwiłeś się widząc mnie u siebie?
— Nie, odrzekłem jakby pchnięty mimowolną siłą, zdobywając się na w pół zwierzające słowa, na w pół szyderczo a na wpół z przekonaniem. Przybyłeś do nas w złej chwili jak anioł zbawienia, zesłała cię tu Opatrzność.
— Tak, odparł, nie zważając na ten odcień mego głosu, wyraźnie ciągnąc dalej własne myśli, Opatrznościowe było to zrządzenie losu, Opatrzność nieraz bezwiednie kieruje ludźmi. Ja nie wiedziałem, że dziecię twoje potrzebuje pomocy, lękałem się czy nie będę tutaj zwiastunem złej wieści.
— Złej wieści? powtórzyłem przerażony, nie rorozumiejąc go, sądząc, że już przejrzał do głębi mego chorego duchu. Mów śmiało, twoje złe wieści nie znajdą mnie nieprzygotowanym, wiem oddawna, że wszystkiego lękać się powinienem a niczego spodziewać.