Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

Zamilkł, wzrok jego się przyćmił i załzawił, w milczeniu skrzyżował ręce na piersiach, jakby hamując gwałtowne serca bicie i pozostał chwilę nieruchomy, zatopiony w myślach.
— Czyż ty, wątpisz o tem, mówiłem z rodzajem okrucieństwa, dla siebie samego i dla niego zarazem.
— Wątpię i zapytać nie śmiem, odrzekł cicho, jakby sam do siebie, i powiedzieć jej nie śmiem, co mię tu przywiodło.
— Ale gdyby ona cię nie kochała, pytałem dalej, wówczas zrozumiałbyś co to jest cierpienie, gdyby cię odepchnęła, pogardziła tobą, cóżbyś uczynił?
— Pogardzić mną nie może, póki na to nie zasłużę, odparł podnosząc jasne, szlachetne czoło, obarczone jakąś bolesną pogodą, gdyby mnie nie kochała, żyłbym tak jak żyję dotąd; ona ma prawo rozrządzać sercem swojem.
— I zniósłbyś to, gdyby pokochała innego?
— Zniósłbym tak, jak znosiłem dotąd.
— Jak to? zawołałem z kolei tknięty temi słowy, więc... i nie mogłem powiedzieć więcej bez zdradzenia siebie, ale wzrok mój pytający zawisł na Adryanie.
— Co chcesz powiedzieć, zakończ na Boga, zawołał powstając, nie mogąc utrzymać panowania nad sobą? Co ty wiesz o niej?
— Nic, wyrzekłem, ja nic nie wiem, nic wiedzieć nie mogę. Ale powiedz mi, czemże ty żyłeś dotąd, wszak nadzieją?
— Nie, wyrzekł po chwili, i tej nie miałem nawet, żyłem tą myślą tylko, że jej użytecznym być mogę.