— A ja nazywałem cię szczęśliwym, zawołałem.
Uśmiechnął się smutnie.
— Czy uważasz mój los za godny zazdrości teraz, zapytał łagodnie, Bóg jeden dotąd widział miłość moją i mógł ocenić jej siłę.
— Jakto, więc Augusta jej nie zna?
— Nie, do dziś dnia, powinienem był milczeć.... milczałem, nie chciałem do jej smutnego życia dorzucać tego ciężaru.
— A dzisiaj?
— Dzisiaj ona jest wolną, warunki jej życia zmieniły się, jest wolną i niepodległą, mąż jej nie żyje. Przed kilku miesiącami zginął marnie w okolicach Melbourne, w zatargach pomiędzy kopaczami złota, w domu gry. Przeciwnik zranił go śmiertelnie wystrzałem z rewolweru, wszystkie starania moje pozostały daremne, nie mogłem uratować go od śmierci, tak jak nie mogłem Auguście wpływem moim powrócić człowieka jej godnego.
— Więc to była przyczyna tej naukowej wyprawy do Australii.
— To jedno, odparł. Odszukałem go pod obcem nazwiskiem wśród zbiegowiska awanturników całego świata. Zostawił u bankiera w Melbourne kilkadziesiąt tysięcy dolarów, które zapewne byłby przegrał w dni kilka, gdyby nie ta śmierć gwałtowna. Przynajmniej Augusta, w braku szczęścia mieć będzie niezależność i dostatek.
— Czy Augusta znała cel twej podróży.
— Nigdy, odrzekł z mocą, nie mówiłem jej i mówić o tem nie będę, nie chciałem budzić w niej
Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.