Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

fałszywych nadziei, ani kłaść na nią obowiązków wdzięczności, dość było dla mnie, żem pracował dla niej.
— Ale dziś, dziś ona jest wolną Adryanie.
I krew uderzyła mi do serca, na myśl, że teraz nic już nie stało między niemi.
— Tak dzisiaj ona jest wolną, powtórzył, dotąd nie odważyłem się powiedzieć jej tego.
I ukrył twarz w dłoniach, jak człowiek, który widzi przed sobą nieuchronną przepaść.
— I czegóż się lękasz? pytałem zdziwiony.
— Czego, powtórzył, patrząc mi w oczy, jakby nie pojmując zapytania, lękam się sprawić jej cierpienie, odnowić rany dawne, i zostać w jej pamięci zwiastunem złej wieści, a jednak chęci moje były czyste, jabym był jej szczęście własnem szczęściem okupił. Ileż razy zmięszany z wyrzutkami społeczeństwa, oddalony od wszystkiego co mi drogiem było, śledziłem życie człowieka, który był jej mężem, który zwichnął jej życie, złamał przyszłość, a pomimo to może na zawsze pozostał drogim jej sercu; ileż razy zaglądałem do głębi tej upadłej zbrudzonej istoty, chcąc dopytać się iskry jakiej ożywczej i choćby jednego czystego wspomnienia. Dnie i miesiące całe, żyłem jego życiem, dzieliłem jego trudy, patrzeć musiałem na haniebne rozrywki, widziałem powstające brudne namiętności. Nieraz cała istność moja podnosiła się wstrętem i oburzeniem, a ja nakazywałem jej milczenie, próbując dalej niepodobnego dzieła odkupienia, nie dowierzając samemu sobie, badając się, czy ukryta zazdrość