do miejsca w którym zostawiłem Adryana. Zrozumiałem, że dalej zatrzymując go powiększałem winę moją, żem powinien ją był odpokutować i wyznać wszystko.
Adryan był z Augustą. Stali obok siebie probując zawiązać jakąś rozmowę, której dźwięki niezgodne z uczuciem gorejącem w sercach, zamierały im na ustach. Jemu po raz pierwszy może w życiu brakowało odwagi, ona odgadnąć go nie mogła, i na jej jasnem czole przechodziły nawalne chmury myśli, jako burze po lipcowem niebie; cała twarz promieniała tą nieujętą pięknością, jaką kobiecie każdej daje miłość, zdawała się objętą aureolą uczucia, które ją podnosiło nad powszednie warunki życia, a jednak uśmiech jej był przymuszony, bolesny, spojrzenie wilgotne.
Adryan był bledszym niż kiedykolwiek, spoglądał na nią z tkliwością i trwogą niewypowiedzianą, Ona miała w ręku swoim jego szlachetne serce i sama nie wiedziała o tem. Niepokój był w nim i w niej zarówno, oboje kochali się całą potęgą namiętności nieskalanych serc, oboje postawili się wzajemnie tak wysoko, iż z niepojętą pokorą ducha nie sądzili się godnemi wzajemności i zbroili serca odwagą nie na zdobycie szczęścia, ale na zniesienie niedoli.
Spoglądałem na nich z za opony krzewów, zatrzymany na miejscu tym widokiem, czekając pierwszego słowa, nie śmiejąc przerwać ciszy panującej między nimi, wśród której może w końcu rozumiały się te serca uderzające jednozgodnie.
Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.