Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wiem kochana, trzeba się zapytać Augusty lub doktora, rzekła żona moja.
— Mamo, a gdzie jest Augusta? Powiedz jej by przyszła do mnie? prosiła Zosia.
Melania podniosła się, uścisnęła ją i wyszła w milczeniu. Zatrzymałem ją w progu.
— Czy nie wiesz gdzie jest Augusta? spytała mnie.
— Widziałem ją przed chwilą w ogrodzie z Adryanem, odparłem.
Melania stanęła, zawahała się chwilę i chciała powrócić do Zosi, śledziłem bacznie wyraz jej twarzy.
— Czemuż nie spełniasz polecenia Zosi? pytałem, czy nie chcesz przerywać im rozmowy, czy się domyślasz jej treści? Co sądzisz o Adryanie?
Melania utopiła we mnie swe piękne oczy gazelli.
— Ja sądzę, odparła głosem, który drżał mimo jej woli, jakby lękała się słów swoich, ja sądzę, że on kocha Augustę.
— Zkąd to wiesz, zapytałem, czy on lub ona mówili ci o tem.
Uśmiechnęła się smutnym uśmiechem, który dziwnie wyszlachetnił jej rysy?
— Czy sądzisz Zygmuncie, spytała nawzajem, że jestem tą co dawniej byłam, w tych czasach ostatnich cierpiałam wiele.
Ścisnąłem jej rękę w milczeniu, i rękę tę do ust podniosłem.
— Ja ci nic nie wymawiam, pochwyciła z żywością, a spojrzenie jej wymowniejszem było od słów.