Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

kobieta powiększyła nasze domowe, szczupłe grono? Dlaczegom jej wprzódy nie napotkał w życiu? Czy istnieje jakaś tajemnicza potęga naigrawająca się z marzeń naszych i stawiająca je faktami za późno?
Pamiętam dzień jej przyjazdu: był to piękny wieczór lipcowy, po dniu skwarnym słońce schyliło się ku zachodowi, roztaczając złoty blask po niebie i ziemi. Atmosfera była bezwietrzna i niebo bez chmury. Stałem na balkonie, który wspierając się na filarach wchodowego ganku, panował nad dziedzińcem pełnym krzewów i kwiatów. Widok z ganku był piękny i harmonijny, pola oddzielone zieloną przestrzenią dziedzińca złociły się z daleka, jakby tło krajobrazu, gwar żniwiarzy ginął w oddaleniu; żaden dźwięk powszedniego życia nie dochodził tutaj, nie mieszał burzliwej ciszy myśli mojej. Ale ja sam nierad z siebie i drugich, rozcierpiały i rozpieszczony, nie umiałem czuć słodyczy tej godziny. Pierś moja podnosiła się wieczną skargą, wiecznem szemraniem, chmurny jak zwykle z zamglonym wzrokiem, patrzyłem na pogodę nieba, na uśmiechniony wdzięk ziemi, nie umiejąc odczuć go ani zrozumieć.
Z daleka wzniósł się tuman w lipowej alei, doleciał mnie turkot, powóz wjechał na dziedziniec i zatrzymał się przed gankiem. Wysiadła z niego Augusta.
Z razu powierzchowność jej uderzyła mnie tylko niewypowiedzianym a spokojnym wdziękiem rozlanym w rysach, ruchach, ubraniu nawet, uderzyła mnie dziwna młodość jej wejrzenia, plastyczność uśmiechu a nadewszystko jakaś atmosfera wykwintnej prostoty, która otaczała ją niejako. Na pierwsze wejrzenie