nie mogłem dać jej więcej nad lat ośmnaście i to nawet zdawało się za wiele. Płeć jej przejrzysta jak płeć dziecka lilijnej białości, mimo braku rumieńca, była jednak czerstwą; pod bladością jej lica czuć było krew bijącą, usta jej malinowe okrążał jakiś pół uśmiech promienny, Szczupła i drobna, miała gibkość ruchów nie tracąc wrodzonej powagi. Rysów jej twarzy nie rozpoznałem w tej chwili, ginęły one w ogólnym wyrazie i dotąd nie wiem, czy można je było nazwać pięknemi. Ale oczy jej siwe, wielkie i jasne, zdawały się odbijać wszystkie myśli i uczucia, nie tracąc właściwej sobie, nieujętej pogody. Czoło jej było wysokie, a nad niem zwoje ciemno-złocistych włosów piętrzyły się niekarnie, miękkie i kręcone, wymykając się puklami z siatki, która ich bogactwa objąć nie mogła.
Taką na pierwsze wejrzenie ukazała mi się ta dziwna, zagadkowa istota, która, nie starając się o to, wywierała wpływ niepojęty na wszystkich i wszystko, która spokojną dobrocią kruszyła najtwardsze serca, pogodnym umysłem rozpraszała zwątpienia, budziła w koło szalone namiętności, nie domyślając się tego i mogła nigdy nie usłyszeć ich wyznania, taką czcią przejmowała zarazem. Samo jej imię Augusta, to imię żon rzymskich Cezarów przystawało dziwnie do potęgi tej duchowej władczyni o dziecięcej twarzy.
Gdym zeszedł na dół, by ją powitać, zastałem ją obok Melanii w salonie. Zosia moja, zwyczajem rozpieszczonych dzieci, czepiała się sukien matki i z po za jej kolan ukradkiem mierzyła nowo przybyłą
Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.