— A mnie ona podoba się bardzo, rzekła Melania ze stanowczością istot jednostronnych i odeszła jak zwykle, zostawiając mnie myślom moim.
Po chwili z ogrodu doleciały mnie głosy wesołe. Stanąłem we drzwiach szklannych wiodących do ogrodu i w pośród klombów kwiatowych ujrzałem Zosię z Augustą; dziewczynka przylgnęła do niej od razu, przyciągnięta może magnetycznie wdziękiem co ją obwiewał, lub przeczuwając instynktem nierozwiniętych istot, gorące szlachetne serce, z którego wdzięk ten pochodził.
Przypatrywałem im się z daleka, aż w końcu zmęczone siadły na schodach wiodących do ogrodu, prawie pod stopami memi, nie zważając na mnie lub nie widząc mnie wcale. Dziewczynka wieszała się na kolanach Augusty.
— Czy będziesz mnie kochać Zosiu? pytała swym dźwięcznym głosem rozpieszczonego dziecka.
— Będę, odparła maleńka bez wahania.
— A czy wiesz, mówiła dalej Augusta, jak to kochać potrzeba?
Dziewczynka wlepiła w nią oczy ciekawe, nie rozumiejąc pytania.
— Trzeba mi ufać i wierzyć, a zatem słuchać mnie we wszystkiem, jak mnie poznasz lepiej to się przekonasz, że ja nie zwiodę cię nigdy.
— To ja wtenczas pani wierzyć będę, odparła Zosia z namysłem.
— Masz słuszność, rzekła Augusta z uśmiechem na wiarę i ufność koniecznie zasłużyć trzeba.
Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.