Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

Powoli świat, dawniej dla mnie tak czczy i posępny, nabrał życia i barwy; jak człowiek powstający z długiej niemocy spoglądałem do koła świeżem okiem, czując rozkosz życia i nie pytając zkąd ona pochodzi. Bytem w tym błogim stanie ciszy, ukojenia i wesela, jakie daje miłość niewiadoma siebie, ale cisza ta była zwodniczą; pierwsze wstrząśnienie ducha, lada spojrzenie, lada powiew trącając o serce moje, musiały odkryć mi stan jego i zbudzić z nową siłą hydrę boleści, którą Augusta jedna zakląć i odżegnać mogła.
Chwila ta nadeszła niespodzianie jak zwykle w życiu to wszystko, cośmy właśnie przewidzieć i uprzedzić mogli. Namiętność długo jeszcze drzemać mogła bezwiednie, traf zbudził ją nagle.
Oddawna już, wiedziony ślepym instynktem, szedłem za jej krokami nie zdając sobie o tem sprawy, jak ćma przyciągana światłem. Dnia jednego, nad wieczorem, wśród ostatnich ciepłych uśmiechów jesieni, skierowałem się ku najgęstszym krzewom parku, gdzie z pagórka stare dęby panowały nad łąką, którą przerzynał bystry strumień. Augusta lubiła to miejsce: nieraz widziałem ją tam z Zosią siedzące na brzozowej ławce pod dębami godziny całe, z robotą, lub książką w ręku, nieraz tutaj zasiadałem z niemi, na pozór zajęty czytaniem, łowiąc spragnionem uchem jej słowa lub srebrny dźwięk głosu.
Dnia tego szedłem machinalnie prawie znajomą, wązką ścieżką zamyślony, rojąc te zaczarowane kraje bez nazwy, które odkrywa nam tylko namiętne serca bicie. Nagle przypominałem sobie, że Zosia