serca, za łzy, nawet za cierpienia, słowem za wszystko co mi ta miłość przynieść mogła. Zapomniałem lat ubiegłych, siwiejących włosów na skroni, czułem się znów ubłogosławionym i młodym — kochałem. W tej chwili miłość ta starczyła jeszcze samej sobie, możliwość wzajemności, leżała po za granicami troski mojej; przewidywanie, trwoga, niepokój, nie psuły mi tej harmonijnej chwili, w której duch mój odzyskiwał swe prawa i mścił się w jednej chwili za lata zadawanego gwałtu. Dzień ten otworzył mi przepaść pod nogami, a jednak byłem szczęśliwy! Sczęście to dla mnie najwyraźniejsze, wspomnienie tych długich godzin przemarzonych samotnie.
Czułem, że ona jest niedaleko, wiedziałem, że spocznę pod jednym z nią dachem, że się znów spotkamy jutro rano, że cały szereg dni spędzonych razem leży przedemną. W tej chwili to mi wystarczało.
Jednak przyciągany magnetyczną siłą skierowałem się ku domowi. W jej oknie migało światło po za białą firanką. Może znowu w samotności boleść odzyskiwała swe prawa, może ona tam znowu pasowała się z cierpieniem. Nie mogłem znieść tej myśli, i z cicha, ostrożnie, przybliżyłem się do okna bez wahania, nie czując nawet, że rola, jaką przybierałem śledząc ją, gdy się sądziła samą, ubliżała mnie i jej zarazem. Za muszlinową firanką, jak za mgłą lekką, ujrzałem ją siedzącą przy stoliku z piórem w ręku, kreśliła coś z szybkością pewnej siebie myśli. Nie zmieniła nic w ubraniu, tylko włosy uwolnione z siatki spadały na jej szyję i ramiona, głowę
Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.