Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

zawsze i wszędzie obronić się potrafi od śmiałego słowa i spojrzenia; samotna w życiu liczyła na siebie samą tylko i zbrojna chłodem, dumą czy czystością myśli, miała to obejście harde i śmiałe kobiet usamowolnionych niejako cierpieniem, walką i świadomością siebie. Położyła więc rękę na mojem ramieniu i wyszliśmy przez ogród na pola i łąki. Pierwszy to raz od dnia, gdym sam siebie zrozumiał, byliśmy tak sami i razem. Wszystko złożyło się by mnie upoić, ziemia rozkipiała wiosenną siłą, wydawała jakieś wonie odurzające, słowiki odzywały się w krzakach namiętną nutą, miryady owadów wzbijały się brzęcząc ku słońcu, świat cały zdawał się żyć i kochać.
Ramie moje drżało pod dotknięciem jej drobnej dłoni, blady bez tchu prawie szedłem przy niej, nie śmiejąc spojrzeć w jej oczy. Szliśmy tak długo w milczeniu, nie mogłem przerwać je pierwszy, jakieś uczucie trwogi, nadziei, przepełniało mi piersi, ściskało serce i głos odbierało. W końcu Augusta zwrócić musiała uwagę na mnie, bo nie zdolny dalej panować nad sobą, odurzony, upojony, zachwiałem się i wsparłem o drzewo.
— Co panu jest? — zapytała, podnosząc na mnie oczy, przerażona bladością i wyrazem twarzy mojej.
— To nic, nic, — odparłem, przesuwając ręką po czole, oprzytomniony nagle tem pytaniem; — czyż pierwszy raz jestem takim dzisiaj? czyś zwróciła pani kiedy na to uwagę?
W głosie moim był wyrzut i skarga.