— Wyjeżdżasz!.. ty wyjeżdżasz — powtarzałem machinalnie, topiąc w niej wzrok przerażony. W tej chwili nie mogłem zrozumieć, co to jest ją utracić.
— Czyż inaczej — mówiła dalej Augusta — byłabym tutaj, słuchałabym pana? Za parę godzin żona pana powróci, powiem jej moje postanowienie, za powód posłużą mi listy odebrane dzisiaj, a jutro rano opuszczę ten dom na zawsze.
— To być nie może! — wybuchnąłem gwałtownie — ty tego nie uczynisz! Augusto, karzesz mnie zbyt srogo; nigdy już, przysięgam ci, słowo, spojrzenie nawet nie zdradzi uczuć moich — ale zostań, zostań przez litość!
I mówiąc to, obejmowałem jej kolana, przyciskałem do ust jej ręce.
— Tak być musi — odparła powstając — od wczoraj postanowienie moje jest nieodwołalne, inaczej pogardzałabym sama sobą, nie śmiałabym spojrzeć w oczy Melanii.
— Melanii — powtórzyłem boleśnie — więc to dla niej odpychasz serce moje, dla niej, która nie posiadała go nigdy, która nie rozumie nawet co ten wyraz znaczy!
— Ani słowa więcej — przerwała mi Augusta poważnie — zapominasz się pan: Melania jest żoną twoją, winieneś jej szacunek.
— Nie, nie winienem jej nic prócz goryczy, którą zaprawiła mi życie, prócz osamotnienia, które czułem przy niej zawsze; przysięgam ci, nie wiąże nas żadne wspomnienie nawet przelotnej chwili miłości, onaby i tego zrozumieć nie mogła.
Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.