Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

W jej głosie było szyderstwo, gdy wymawiała ten niby dowcip.
— W istocie przeziębiłem się wczoraj — odparłem zdziwiony tym niezwykłym tonem.
— I spodziewam się, że ci nie brakło starania — dodała spoglądając niechętnie na Augustę.
Ja z kolei spojrzałem na żonę, nie pojmując co miał znaczyć ten rodzaj sceny.
— Szkoda żem powróciła tak prędko, nieprawdaż? — pytała mnie dalej — bądź szczerym, czy nie taka jest myśl twoja?
— Zapewne — odpowiedziałem obojętnie, — jeżeli ci to przykrość sprawiło.
— Przykrość — powtórzyła Melania — przykrość i gotowa się była rozpłakać.
Byłem niespokojny, zdenerwowany i nieszczęśliwy; ta kobieta miała dar niecierpliwienia mnie każdym ruchem i słowem; nie zważając na nią, oddaliłem się w milczeniu.
Wkrótce zgromadziła nas koło stołu godzina obiadowa. W chwilach moralnych wstrząśnień nic bardziej nie razi nad codzienne zwyczaje życia niezmieniające trybu; nic boleśniej nie przypomina minionych chwil spokoju i obecnych burz ukrytych. Melania milczała upornie, lub odzywała się słówkiem uszczypliwem; obiad ożywiało tylko szczebiotanie Zosi. Ja byłem zmęczony fizycznie i moralnie, nie miałem siły znieść już nic więcej, a słowa Augusty i to postanowienie wyjazdu, na którem myśli mojej zatrzymywać nie śmiałem, przejmowało mnie zimnym dreszczem trwogi.