Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówiłam już o tem z mężem pani — odparła Augusta chłodno, ale tonem tak poważnym, że Melania straciła wyraz sarkazmu. — Odebrałam dzisiaj niespodziewane wieści o chorobie jednej z moich krewnych, które zmuszają mnie natychmiast do opuszczenia domu państwa.
— Co pani mówisz — zawołała żona moja ze zdziwieniem — chcesz nas tak nagle opuścić?
— Tak pani — mówiła dalej Augusta z jednakim chłodnym spokojem. — Choroba jest to rzecz niecierpiąca zwłoki, chciałabym jutro rano wyjechać.
— To być nie może — szepnęła Melania, jakby sama do siebie — to być nie może, więc to nieprawda. Głos jej był zwilżony łzami.
— Wybacz pani — pochwyciła Augusta miększym głosem — mnie samej ta konieczność jest bolesną, ale tak być musi.
Nie wiem co mówiły dalej, serce znękane pękało mi w piersi i zapłakałem jak dziecko. Uczułem, że nic nie przemoże jej woli, a jednak nie mogłem pozwolić by wyjechała, bo życia bez niej nie rozumiałam wcale.
Czekałem aż Melania oddaliła się z salonu i powstawszy poszedłem do pokoju Augusty. Wmawiałem w siebie, że próbować będę raz jeszcze ją zatrzymać. Drzwi jej pokoju były otwarte na oścież, nie potrzebowałem zapukać; Augusta odwrócona odemnie klęczała przed wielkim kufrem i ze zwykłym sobie spokojem pakowała rzeczy. Zosia, siedząc na małym przy niej stołeczku, zanosiła się od płaczu.