Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

rozszalalałej, spojrzałem na nią dawno zapomnianym wzrokiem i przycisnąłem do piersi nawzajem z namiętnością i pragnieniem, gorejącemi mi w sercu dla innej.
Ale to trwało przelotną chwilę. Spotkałem jej oczy, opamiętałem się nagle i odepchnąłem ją ze wstrętem, a ona z rodzajem wściekłości obejrzała się do koła, jakby szukając tej, której przypisywała nieszczęście swoje.
— A gdzież ona, gdzieś ona? wykrzyknęła w końcu syczącym, urywanym głosem.
— Nie ma jej, zawołałem powodowany bezmyślnym żalem, idąc oczyma za jej wzrokiem, ty wypędziłaś ją ztąd na zawsze, nie ma jej, nie ma!
I załamałem ręce z rozpaczą. Te słowa były szalone, sypały iskry na proch, wywołały wybuch. Do dziś dnia noc owa cała rysuje się w myśli mojej z dziwną dokładnością, choć działałem wówczas jakby w malignie; w postępowaniu mojem była tylko ślepa logika namiętności, odarta ze wszystkich względów. Choroba, która rzuciła mnie wkrótce na łóżko bez nadziei życia, panowała już w moim mózgu. Inaczej teraz samego siebie zrozumieć nie mogę.
— Nie ma jej! nie ma! powtarzałem ciągle na w pół szalony.
Melania nie była w stanie zrozumieć tych subtelnych odcieni uczuć moich, ona pojmowała to tylko, że była pokrzywdzoną, i oburzenie obudziło się w niej z nową siłą.
— Gdzież jest? zawołała gwałtownie, ta nikczemna obłudnica, gdzie ta, co mi wydarła serce twoje,