Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

nie mogła znieść mego wzroku. Ja nie chcę, by chwilę dłużej zostawała w tym domu. Zygmuncie! ja mam prawo wypędzić ją haniebnie.
Nie wiem, jakim sposobem pozwoliłem jej tyle powiedzieć, gniew wzbierał we mnie tak silny, że mi oddech zamarł w piersiach.
— Milcz! zawołałem tylko głosem, którego brzmienia sam poznać nie mogłem, tak był ochrzypły i zmieniony, chwytając jej ręce i tłocząc je tak gwałtownie, że kobieta usunęła się na kolana z przerażeniem.
— Zygmuncie, powtórzyła jednak z uporem ciasnego umysłu, nie pojmując co działo się ze mną, nie pojmując, żem był w stanie ją zabić, w proch zetrzeć. Zygmuncie, ona...
— Patrz! zawołałem, piorunując ją wzrokiem i wskazując na broń leżącą na ziemi. Zazdrość czy niepokój przywiodła cię tu o godzinę za późno. Gdyby nie ona, byłabyś tu zastała trupa tylko.
Melania jęknęła i, jakby uderzona strasznem zjawiskiem, zakryła sobie oczy rękoma.
— Podziękuj jej, mówiłem dalej, niezważając na tę boleść, jeżeli córka nasza nie jest sierotą, ona, jak anioł opiekuńczy, czuwała nademną, umiała wytrącić mi broń z ręki, zgubne zamiary z myśli. Upokórz się przed nią jak przed świętą, przebłagaj za cień złej myśli, jeżeli chcesz, bym mógł ci przebaczyć.
— Mamże jej podziękować? zawołała Melania, podnosząc się z błyskawicą w oku, ze zwierzęcem prawie uczuciem nienawiści. Mamże jej podziękować za