Ale ja także nie byłem w stanie jej posłuchać, zaród choroby od dwóch dni tkwił we mnie, ta noc wyczerpała resztki sił moich, widok Zosi mnie dobił. Chciałem iść, spełnić jej rozkazy, ale napróżno; zanim zdołałem dojść do drzwi, padłem na ziemię bez zmysłów. Usłyszałem tylko, jak we śnie, rozdzierający krzyk Melanii, uczułem jej uścisk namiętny, i wszystko razem zmięszało się dla mnie w chaotyczne obrazy maligny.
Jak długo zostawałem bezświadomy siebie, pomiędzy życiem a śmiercią — nie wiem. Gdy po raz pierwszy otworzyłem oczy, i przytomnym wzrokiem powiódłem w około, ujrzałem Melanię, siedzącą przy mojem łóżku. Zrazu nie mogłem pojąć, co działo się ze mną, czułem tylko osłabienie tak wielkie, że na próżno usiłowałem podnieść rękę i spędzić muchę chodzącą mi po czole, ale razem, ogarnęło mnie nieokreślone uczucie spokoju, błogości, jakby po śnie pokrzepiającym. Spoglądałem do koła ze zdziwieniem człowieka powstającego z letargu, dla którego wszystko wydaje się nowem, zanim zwiąże nić obecnej chwili z przeszłością, zanim z pamięcią razem powrócą mu wszystkie dawne bóle i zapulsują gwałtownie.
Było to wśród nocy: firanki były zapuszczone, tylko lampa alabastrowa rzucała blade światło, starannie przyćmione, by mego wzroku nie raziło; przy łóżku mojem siedziała Melania, ale jakże różna od tej, którą znałem dawniej. Rysy jej wydelikatniały,