Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tato, ja bardzo biedna, szeptała mi na w pół z płaczem, myślałam, że już taty nie zobaczę, tak ciągle tylko kaszlę i kaszlę. Mój tato ja chcę być zdrowa, mój tato ratuj mnie!
Zapłakałem patrząc na nią, słuchając jej szczebiotania przerywanego kaszlem i skargą. Nie miałem czasu pomyśleć o Auguście. Wspólna troska zjednoczyła nas, znowu we troje zgromadzeni obok Zosi śledziliśmy z trwogą wolny postęp choroby, nie spodziewając się już prawie ludzkiej pomocy, bo wszyscy lekarze sprowadzeni nie śmieli nam żadnej czynić nadziei.
Kto widział konające powoli ukochane dziecko, kto patrzeć musiał na jego cierpienia, nie mogąc przynieść im ulgi, ten tylko pojmie co przecierpiałem. Ta ciężka boleść nie pozostawiała czasu na czcze marzenia, na próżne myśli, i doprawdy, w obec poświęcenia Augusty, w obec jej zaparcia się siebie, grzeszna myśl miłości znikała, przemieniała się w jakieś uwielbienie, wdzięczność bez granic.
Tak dnia jednego byliśmy wszyscy przy Zosi, gdy trąbka pocztowa zdala słyszeć się dała i powóz podróżny zajechał przed ganek.
Okno pokoju, w którym leżała Zosia, wychudziło na dziedziniec, Augusta siedziała przy niem; na turkot powozu machinalnie zwróciła głowę, spojrzała w okno i podniosła się nagle jakby biedz chciała, ale pozostała na miejscu blada, drżąca, bez tchu prawie, mocując się z wrażeniem, napróżno siląc się odzyskać panowanie nad sobą, które pierwszy raz utraciła. Melania poskoczyła ku niej, a ja wysze-