Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

nie dbał o niego. Co najwięcej, była tam jedna para siwych, łagodnych oczu. Właścicielka ich siedziała obok poważnej kobiety i zamiast wpatrywać się w młodego adwokata, jak to czyniła cała sala — spoglądała czasami tylko, jakby ukradkiem, jakby wstydliwie, a wówczas jasna jej twarz zabarwiała się lekko i tajemniczy uśmiech skupionego szczęścia osiadał na ustach.
Widocznie adwokat zajmował jej myśl całą, a ten uśmiech i spokój całej postaci zdawał się świadczyć, że pomiędzy niemi dwojgiem istniał określony stosunek. Teraz jednak on zapomniał o niej, albo też odsunął ją na plan drugi, cały przejęty sprawą, która na jego barkach leżała.
W spokojnej niewyszukanej postawie, wpatrzo- w swego przeciwnika prokuratora, czynił wra- ny żenie siły w spoczynku, można w nim było przeczuć niezwalczonego szermierza słowa, który czeka i gotuje się do walki.
Uznany jednogłośnie za najzdolniejszego pomiędzy współtowarzyszami niepospolity publicysta, znany przytem z przelekcyi jako nieporównany mówca, pierwszy raz wystąpił dzisiaj w charakterze obrońcy; dla niego zgromadziła się liczna publiczność. Wiedziano, że postanowił zwyciężyć w tej pierwszej potyczce i obronić chociażby najgorszą sprawę, że rzucił z niedbałym uśmiechem ten zakład kolegom, że był niewyczerpany w argumentach, że posiadał tak