Ojca nie znała nigdy, a matka umarła gdzieś w szpitalu czy w więzieniu, kiedy ona była niewielką dziewczynką.
Ile miała lat, gdy to się stało, nie wiedziała ani ona, ani sąsiedzi, którzy mieszkali w jednym domu i w jednej suterenie na Solcu.
Zkądże ona mogła znać swoje lata, albo wiedzieć ile zim przemarzła w wilgotnej suterenie, z powybijanemi szybami, zamieszkałej przez kilka rodzin, których członkowie częściej się bili niżeli zachowywali spokojnie, albo ile wiosen przelatała bosa i odarta, chroniona tylko od promieni słonecznych lasem czarnych włosów, które zwichrzone i niekarne, spadały jej aż na ramiona, rzadko kiedy zaplecione.
Matka nigdy nie mówiła jej o latach, zresztą w ogóle mówiła z nią bardzo mało; czasem pracowała przy jakiej fabryce, lub też najmowała się do różnych robót, częściej piła, a wówczas była zła, kłóciła się z sąsiadami i biła kogo mogła.
W takich razach Maryś schodziła jej z oczów, kryła się w kącie, pod łóżko lub uciekała z izby i wolała w ostateczności nawet stać na słocie lub mrozie niż pokazać się matce, bo pamiętała dobrze jak ciężką była jej ręka.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.