Przywykła też od maleńkości radzić sobie sama, bo matki tygodniami całemi w domu nie bywało.
Rada to była nieosobliwa. Czasem posłużyła bogatszej sąsiadce, pokołysała dziecko i dostała za to trochę gorącej strawy, czasem kto dał jej z miłosierdzia skrawek chleba, a czasem, gdy nikt na nią nie zważał, pochwyciła jaki kąsek.
Strzegła się jednak czynić tego u sąsiadek, bo była sprytna nad wiek swój, a że miała szybkie nogi i biegała jak sarna z jednego końca miasta na drugi, nikt ją nigdy na kradzieży nie złapał; zanim sklepikarka obejrzała się, że jej brakuje bułki, jajka, serdelka, ona już była daleko.
Jak chwast rosła bujnie i dziko; nikt ją niczego nie uczył, nawet pacierza. Matka daleko częściej klęła niż modliła się, a w świecie, wśród którego obracała się czarna Maryś, o szkole nikt nie miał wyobrażenia.
Zwiano ją czarną, bo pomiędzy dziećmi bawiącemi się na ulicy i dziedzińcu, Marysiów było pełno, a ona oprócz czarnych włosów, miała oczy wielkie, świecące jak węgle i płeć ciemną, prawie oliwkową, więc ten wyraz czarna zastępował nazwisko, które prawdopodobnie Maryś posiadała tak jak każdy człowiek, tylko, że nazwiska tego nie znała, bo kto go jej miał powiedzieć? Matkę jej wszyscy nazywali Wawrzyńcową, a Maryś nigdy nie przyszło do
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.