Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

— Hm! — mruknął — wartoby się panu adwokatowi pokłonić, bo gdyby nie on!...
Nie dokończył frazesu, ale można było przysiądz, iż nie pochwalał wcale tak skutecznej obrony.




Nazajutrz rano adwokat siedział przed biurkiem i pisał. Jaskrawe zimowe słońce wpadało do pokoju przez wielkie weneckie okno i rzucało złote odblaski na przedmioty w nim rozrzucone. Adwokat miał artystyczne gusta, więc na ścianach pełno było obrazów, fotografii, medaljonów, na stołach w pośród albumów, książek, pism, błyszczało tysiące fraszek, które powoli stały się niezbędnemi dla ludzi o rozwiniętej inteligencyi i estetycznem wykształceniu.
W marmurowym wazonie stała jakaś roślina o wielkich tłustych liściach, które, rozkładając się szeroko w promieniach słońca, nabierały szmaragdowych tonów, tu znowu stała lampa na etruskiej podstawie, malachitowy kałamarz i przybory pisarskie odbijały od złocistego bronzu popielniczek na biurku, a starożytny zegar z czasów pierwszego cesarstwa, przedstawiający spiżowy rydwan, ciągniony przez lwy, wydzwaniał donośnie godziny i kwadranse.
Młody adwokat wesołym był dnia tego,