jak słoneczny poranek. Wieczór poprzedni zakończył się świetniej jeszcze i szczęśliwiej, niż rozpoczął. Siwe oczy przemówiły tak wyraźnie, iż on także przemówił wreszcie i dzień ich zaślubin na koniec maja naznaczony został. Mógł więc teraz swobodnie marzyć o przyszłości i o tym rozkosznym miesiącu maju, nie darmo sławionym przez poetów. Marzył więc o cichej wsi, gdzie mieszkała jego ukochana, o wsi, którą nieraz odwiedzał, czuł w powietrzu zapachy bzów i jaśminów rozkwitłych, widział okno o firance falującej z wiatrem a wśród zwojów zielonych liści i białych muszlinów błyszczała jasna głowa dziewczęcia.
Marzenie to rozkoszne nabierało powoli pozorów rzeczywistości i na białej karcie papieru, po której pióro jego biegło czas jakiś, zarysowały się wyraźnie siwe oczy i spoglądały na przemian figlarnie, smutno, wesoło, a zawsze miłośnie.
Nagle usłyszał dzwonek w przedpokoju, krok ciężki, a wreszcie drzwi się otworzyły.
Siwe oczy spłoszone, znikły w jednej chwili, adwokat nierad z tego podniósł głowę i ujrzał człowieka, w którym nie poznał na razie swego wczorajszego klienta.
Nie widział odmiany, jaką w nim zrządziło to jedno słowo «wolny,» nie znał tego wyrazu ponurej buty i dzikiej śmiałości, jaki wraz z uniewinniającym wyrokiem, wystąpił mu na czoło i przez chwilę spoglądał na niego, nie poznając.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.