Jędrasowi to na myśl nie przyszło, posiadał bystrość wzroku i pamięć pierwotną, człowieka raz widzianego poznawał z takiej odległości, w której kto inny zaledwie postać ludzką mógł dostrzedz.
— Wielmożny adwokacie, odezwał się zwracając się ku niemu z wyrazem wdzięczności, który rozjaśnił na chwilę jego ponure rysy i napiętnował je uśmiechem dziwnym, to ja — Jędras.
Uśmiech odsłaniał jego wielkie białe zęby i nadawał mu nieokreślone podobieństwo do wilka.
Młody człowiek patrzał na niego przez chwilę, postać ta, pomimo przyjaznego wyrazu, miała w jego oczach coś wstrętnego, zjawiała się wśród marzeń, jak ton fałszywy — złowrogi. Typ zwierzęcy tego człowieka odbijał tak wstrętnie przy pięknem widziadle, jakie nosił w oczach, iż wzdrygnął się mimowoli.
Głos Jędrasa drżał, gdy wymawiał te słowa, a jednak zbliżenie jego i pokorne dotknięcie przykre było adwokatowi.
Usunął się z żywością.
— Nie ma o czem mówić — odparł.
Jędras wstrząsnął głową, coś parło go do wypowiedzenia uczuć a nie znajdował słów. Przed równym sobie byłby może potrafił to uczynić, a przynajmniej powiedział coś o tem, że potrzebował powietrza jak ptak leśny, że
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.