dusił się w więzieniu, ale ten piękny, młody, wykwintny człowiek, który spoglądał na niego z obojętnym uśmiechem, mroził mu słowa na ustach.
Przychodziło mu do głowy, że on wobec niego był niczem, niczem zupełnie, i to sprawiało mu przykrość nieokreśloną.
— No, Jędrasie — odezwał się wreszcie adwokat — udało mi się obronić was wczoraj, ale to na raz sztuka, pamiętajcie nie zabijać więcej ludzi na drodze.
Mówił to wesoło, w jego mniemaniu wina tego klienta nie ulegała wątpliwości, jakkolwiek ten nigdy nie chciał przyznać, że tak było.
Jędras zbladł i rzucił na niego podejrzliwe spojrzenie. Wszystko, co widział i słyszał, przechodziło jego pojęcie. Dla czego ten człowiek go bronił, skoro wiedział o jego winie? Sprawiało to w jego głowie chaos dziwny, w którym słabo rozwinięta idea sprawiedliwości uległa zupełnemu rozbiciu.
— Ja... szepnął przerywanym głosem ja... wielmożny adwokacie.
Próbował raz jeszcze wyprzeć się swojej zbrodni. Ale adwokat przerwał z uśmiechem.
— Na co próżno gadać, obroniłem was to dość, idźcie w pokoju... i nie zabijajcie więcej.
Jędras jak długi rzucił mu się do nóg i wymawiał bezładne wyrazy, które świadczyły
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.