Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

ban, jakkolwiek ten był podniesiony, zatrzymał się niepewny. Przyszło mu na myśl szukać innej drogi, tylko bał się zbłądzić i znowu pytać o drogę. Miał wprawdzie w zanadrzu papiery, które mu oddano wypuszczając go z więzienia, ale do tych papierów, jak zwyczajnie chłop, nie miał wielkiego zaufania.
Niepewny usiadł na pryzmie przy szosie i wzrok wlepił w te dwa okrągłe, żółte budynki, koło których wypadało mu przechodzić, a które zdawały mu się pełne groźby. Widział, że ludzie przechodzili pod szlabanem spokojnie, a że zimno mu było siedzieć na topniejącym śniegu pod ostrym wiatrem, wiejącym od pola, powstał, wyciągnął skostniałe członki i powlókł się dalej.
Serce biło mu pod siermięgą gwałtownie, kiedy przechodził koło rogatek; skoro je minął, raźniej już szedł dalej szosą. Zrazu goniły go jeszcze gęsto pobudowane przy niej domostwa, niby dalszy ciąg ulicy, przy której biegły ciągle rzędy topoli, potem domostwa się przerzedzały, potem i topole jak wysunięte strażnice rosły w coraz dalszych od siebie odstępach, i było już czyste pole i smutny zimowy krajobraz zasuty topniejącym śniegiem, prążkowany czarnymi grzbietami zagonów, przecięty gdzieniegdzie brudną kałużą, zamknięty ciemniejącą wioską lub lasem.
Krótki dzień zimowy miał się ku schyłkowi, jarkie z rana słońce skryło się za szare chmury i tylko ku zachodowi przebijało się