czekały go na stacyi kolei, stamtąd miał jeszcze parę godzin drogi przed sobą. Wyjeżdżał ze stacyi przy ostatnich promieniach słońca; wieczór zapowiadał się burzliwy. Z po nad lasu, który przerzynał drogę, podnosiła się zwolna czarna chmura, rozciągała szeroko ramiona, a co chwila przebiegały ją ogniste drżenia lub złotem haftowały pioruny.
Młody człowiek patrzał na to rozmarzony, jak bywa się rozmarzonym w słonecznej chwili miłości, szczęścia, powodzenia, kiedy życie uśmiecha się wszystkimi czarami swemi.
W naturze całej panowała cisza, jak zwykle przed zerwaniem się burzy. Chmura zajmowała coraz większą przestrzeń nieba, zebrała w sobie wszystkie blaski zachodu i oblana bursztynowem światłem, posuwała się naprzód, niesiona wichrami, które nie dobiegały ziemi; ogromna, ciężka, złowroga, gasiła resztki dnia, i spuszczała się tak nisko, iż zdawała się ciężyć na piersiach.
Powietrze stawało się duszne i parne, a złote łany rzepaku przy drodze i czeremchy leśne wydawały odurzające wonie.
Woźnica raz w raz patrzał na groźne niebo, na las, do którego zbliżali się szybkim kłusem, i oglądał się na adwokata, jakby chciał coś powiedzieć, zrobić uwagę i czekał jakiego zachęcającego słowa. Ale on nie zważał na ten ruch wymowny, nie zważał na gotującą się burzę.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.