— Będzie burza — ciągnął dalej niezrażony woźnica.
— Zmokniemy — odparł filozoficznie młody człowiek zapalając cygaro.
— Ej to nic — mruknął jeszcze woźnica.
— A więc jedź, jedź — wołał niecierpliwie podróżny.
Ale on się nie spieszył z wykonaniem rozkazu, przeciwnie ściągnął konie, pochylił się ku młodemu człowiekowi i dodał prawie szeptem:
— W lesie ponoś rozbijają. Trzeba było tamtym pociągiem przyjechać.
Adwokat roześmiał się głośno z całą pogardą mieszkańca miasta dla podobnego niebezpieczeństwa.
— Nie lękaj się, nas nie rozbiją — odparł żartobliwie, tylko jedź, jedź prędko.
Rozkaz był stanowczy, woźnica nie odpowiedział, poruszył bicz, cmoknął na konie i lekki wózek wtoczył się pod leśne sklepienie.
Czas jakiś jechali w milczeniu, tylko ciemności stawały się coraz grubsze, tylko coraz głośniej szumiały gałęzie i bliżej odzywał się huk grzmotu. Konie biegły, przecież raz wraz strzygły uszami, płoszyły się i rzucały w bok, a w pośród korzeni, wybojów i kamieni wózek przechylał się w jedną lub drugą stronę.
Woźnica trzymał krótko lejce i próbował rozpoznać drogę, kiedy nagle stanęła wśród
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.