Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

gdzie miałbym prawo wyryć drogie nazwisko, sadzić kwiaty i stawiać lampy w «Dzień Zaduszny.»
W koło mnie cmentarz wrzał ruchem. Ponury dzień jesienny szybko mienił się w mrok szary, coraz mniej wyraźnie rysowały się nagie szkielety drzew na ciemniejącem tle nieba, a wśród nich snuły się w milczeniu postacie żałobne i rojem obsiadały mogiły jaśniejące lampami.
Nie trzymało mnie tu nic. Mogłem odejść... a jednak ociągałem się. Nastrój mój harmonizował z tą smutną uroczystością i z myślami ludzi, którym ukochanych ugodził gorzki oszczep śmierci.
Błądziłem po cmentarzu gdy ujrzałem postać męzką, pochyloną przy smukłym krzyżu żelaznym, wznoszącym się nad płytą marmurową. Postać ta uderzyła mnie jakiemś nieokreślonem wspomnieniem. Zatrzymałem się i patrzyłem na niego.
Twarzy widzieć nie mogłem. Stał z czołem wspartem na ręku a boleść przygniatać się zdawała jego barki opuszczone i wstrząsane od chwili do chwili niemem łkaniem, które nie wybiegło mu na usta, lub zgłuszone było drzewami szumiącemi pod ręką wichru, jakąś dziką melodyą.
Wśród pomników, które coraz niewyraźniej