Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

czy, a nad którym on panował siłą woli nieugiętej. Nie był to chrześcianin dźwigający mężnie krzyż, jaki mu przypadł w udziale, ani stoik negujący boleść i wyzywający ją do walki, przywodził on raczej na myśl spiorunowanego tytana, gdy z jasnem okiem, wlepionem w ołowiane, gorzkie, bezmiłosierne niebo, rozciągnięte nad jego głową, zdawał mu się wyrzucać nędzę swoję i pytać — dlaczego wolno śmierci wyrywać przed czasem nierozwinięte jeszcze kwiaty, wyrywać je z rąk tych, którzyby oddali za nie ostatnią krwi kroplę? Jakiem prawem umierają ci, co są kochani? W oczach jego błyszczała obojętność rozpaczy. Minął czas kiedy drżał patrząc na jego blednące lice, kiedy przyspieszone tętno pulsu budziło w nim szalone trwogi, w których jak liść jesienny chwiał się pod gorącem tchnieniem ust ukochanych. Dziś nie obchodziło go już nic na świecie, przez ciąg miesięcy kilku, dni kilku może, przeżył życie całe, wyczerpał nadzieje, a dziś pozostała mu ze skarbów bytu ta jedna mogiła.
Wszystko to wyczytałem wyraźnie z jego oblicza, gdy ze skrzyżowanemi ramionami, z okiem utkwionem w niebo, stał nieruchomy, oparty plecami o nagrobek, a migotliwe odblaski lamp padały mu na twarz.
Noc już była zupełna. Noc czarna i wietrzna, cmentarz się opróżniał, ale on na to nie zważał; lampy, któremi obstawiony był grobo-