Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

wiec, gasły jedna po drugiej, pod tchnieniem wzmagającego się wiatru szumiały głucho i gięły się drzewa, on był tutaj jakby zgubiony, zasłuchany w tej dzikiej melodyi, która zapewne wtórowała rozpacznym myślom jego.
A jam stał także jak przykuty. Zrazu zatrzymała mnie ciekawość tylko, potem urok wielkiego bólu, znoszonego z dumnem męztwem, a w końcu coś więcej jeszcze. Ja znałem tego człowieka. Znałem zanim spiorunował go los, kiedy ufny, szczęśliwy, a zawsze dumny i wyzywający wstępował w życie i zagarniał spokojnie pod władzę swoję wszystko, na czem zatrzymał wzrok i chęci.
Lata przeszły pomiędzy dniem, w którym rozstaliśmy się, w słoneczny poranek pierwszej młodości, a dniem co postawił nas znów naprzeciw siebie w tej smutnej, wietrznej, dżdżystej nocy jesiennej.
On był najpierwszym w gronie spółtowarzyszy moich, a ja, przyznaję, nieraz z zazdrością spoglądałem na jego słoneczną dolę. On posiadał wszystko czego człowiek zapragnąć może. Potężna inteligencya dawała mu przodownictwo na każdej drodze, siła uczucia podbijała serca, a wdzięk zewnętrzny, jaki jej towarzyszył, czyniły go miłym nawet oczom tych, co pierwszego ani drugiego ocenić nie byli zdolni. Ku niemu biegły myśli ludzi dojrzałych, serca towarzyszy i spojrzenia dziewicze. Mogłem mu nie za-