nia i namiętny szept ust koralowych, a nadewszystko szczęście, które czułem w koło siebie i w sobie samym.
Tak, byłem szczęśliwy — dopóki nie ukazał się on, i nie zburzył od razu, nakształt pałacu z kart, całego gmachu szczęścia mojego. Obraz ten odfotografował mi się w mózgu ognistemi rysami.
Było to w górach. Letnia natura dyszała woniami i blaskiem, ożywcze tchnienie górskiego powietrza pobudzało bieg krwi, żywszemi czyniło bicia serca, malowało rumieńcem lica mojej ukochanej, skorszem czyniło słowo i śmielszem spojrzenie. Byliśmy oboje na stromym szczycie ponad leśną polanką, gdzie spoczywała reszta towarzystwa. Ona wspierała się na mojem ramieniu, czułem przez rękawiczkę bicie jej pulsu, widziałem jak pierś podnosiła się i opadała szybkim oddechem i tonąłem w niej oczami, i zdawało mi się, że na całym świecie jest tylko nas dwoje. A jeśli byli inni ludzie, cóż mnie oni obchodzili w tej chwili.
Nagle uczułem, że ręka jej odwiązywała się od mojej, że wzrok odrywał się od moich oczów, biegł poza mnie i spoczął na jakimś niewidzialnym mi przedmiocie. Odwróciłem się szybko i ujrzałem na tle ognistego nieba rysującą się sylwetkę mężczyzny, prostą i smukłą jak topola. Zbliżał się do nas gibkim krokiem
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.