samem czołem wzgórza, swobodny, niedbały, rzucając echom wdzięczną nutę znanej piosnki.
Poznałem go zaraz, poznałem po dumnem czole, po wdzięcznej postawie, po czystym głosie i po tym nieprzepartym czarze, który podbijał mu ludzi.
— Cezary — rzekłem bezwiednie prawie.
A ona wyrzekła jak echo:
— Cezary.
Potem nie mówiła już nic, ale usta jej poruszały się bez dźwięku. A ja byłbym przysiągł, że powtarzała w duchu:
— Cezary, Cezary, Cezary.
Przebiegł mnie dreszcz jakiś, jakbym czuł zbliżające się nieszczęście, przyszła mi nagła chęć uciec gdzieś, ukryć się z nią, jak gdyby to przed sercem własnem uciec można, lub skryć się przed dolą swoją.
Spoglądałem na nią, ale ona tego nie dostrzegła, bo wzrok jej spoczywał na nieznajomym, którego zakręty ścieżki ku nam wiodły, i tak jak na ustach jej drgało jego imię, tak spotkałem obraz jego w jej źrenicach olśnionych.
Zbliżył się, powitał mnie serdecznie jak brata; musiałem go jej przedstawić i we troje już zeszliśmy na polankę, i potem byliśmy częściej we troje niż we dwoje tylko.
Odtąd było już po mojem szczęściu.
A nie było to jego winą, bo kiedy przychodziłem sam, ona pytała się zaraz:
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.