Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

— A Cezary?
Jeśli zaś nie pytały usta, to oczy niespokojne, chciwe jego widoku, mówiły wyraźniej jeszcze: A Cezary?
Kiedy był pomiędzy nami, widziała tylko jego jednego, kiedy mówił, patrzyła zasłuchana, i już nie była w stanie rozróżnić innego ludzkiego głosu, i nie wiedziała sama co się z nią dzieje, i jak oczarowana byłaby szła za nim, byle tylko mieć w uszach dźwięk jego głosu, w oczach jego obraz.
A ja patrzyłem na to, patrzyłem i zaciskałem rozpaczliwie dłonie, i biłem głową o skały, bo cóż uczynić mogłem. Zacząłem uciekać od mojej ukochanej, żeby nie widzieć jak spoglądała na innego i powracałem jak ćma ciągniona światłem, by znów uciekać i znowu powracać.
Tak przemęczyłem się dni całe, a w nocy nie mogłem znaleźć spoczynku; ja także powtarzałem jedno tylko imię, Cezary, Cezary, a powtarzałem ze łzami rozpaczy, z wściekłością bólu. Zrywałem się z pościeli i biegłem o pierwszych promieniach świtu na góry świerkami obrosłe, myślałem, że chłód ranny uspokoi moję gorączkę, a rozpalone czoło ochłodzi rosa strząsana z gałęzi....
Raz spotkałem w takiej chwili Cezarego. Szedł lekki, swobodny, jak zwykle. Chciał się ze mną przywitać, alem ja nie mógł ani podać