mu ręki, ani nawet wymówić jego imienia, które wypowiadałem przecież nieustannie wśród złorzeczeń.
Musiałem być blady, zapewne oczy moje zdradziły to, com czuł w tej chwili, bo patrzył na mnie długą chwilę, a we wzroku jego nie było śladu nienawiści, która w moim płonęła. Zrozumiał mnie, bo zawołał jakby broniąc się przed zarzutem, którego mu nie uczyniłem:
— Jam temu nie winien, nie, nie!...
Wówczas rozwiązały mi się usta.
— I cóż mi z tego — zawołałem — żeś nie winien; i piorun nie winien kiedy uderza, a przecież śmierć przynosi.
Jasne oczy jego spoczywały na mnie z tymże samym wyrazem spokoju i siły.
Długi bardzo czas milczał zamyślony, a potem odszedł powoli w stronę wioski.
— Cezary! — krzyknąłem gwałtownie — Cezary, tak dłużej być nie może.
Zatrzymał się i zwrócił ku mnie.
— Bądź spokojny — szepnął — wyjeżdżam.
Głos jego metaliczny dobiegł do mnie wyraźnie. Przecież nie odpowiedziałem nic. Robił co mógł, więcej żądać było niepodobieństwem, czułem jednak, że to było napróżno.
Wyjechał. Ale zabrał z sobą jej wesołość, jej myśli, jej serce. Odtąd patrzyła na mnie i nie zdawała się widzieć, gubiła się w marzeniach milcząca i blada, a ja rozumiałem, jakie
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.